logotype

Terminarz

kwiecień 2024
P W Ś C Pt S N
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 1 2 3 4 5
Rak złośliwy - czy to już koniec?

20 stycznia 2015, siostra Marysia

elaNiedługo minie rok od momentu, kiedy zachorowałam praktycznie na śmierć. Wciąż wydaje mi się to niewiarygodne, że zachorowałam, że Bóg mnie przeprowadził przez bardzo trudny okres choroby...

Wciąż wydaje mi się to niewiarygodne, że mnie uzdrowił i że dzisiaj jestem zdrowa i właściwie wróciłam do sił sprzed choroby, poza tym że mam jeszcze opatrunki bo nie pogoiły mi się jeszcze wszystkie rany.

Moją historią chcę opowiedzieć jak wielki i prawdziwy jest Bóg. Jest On Bogiem żywym i czyni cuda tak jak dwa tysiące lat temu. Przede wszystkim wysłuchuje modlitw i potrafi podźwignąć wtedy kiedy lekarze rozkładają ręce i nie dają najmniejszych, dosłownie najmniejszych szans na przeżycie.

Można powiedzieć, że moja historia zaczyna się w momencie, kiedy zaszłam w ciążę. Całą ciążę bardzo dobrze się czułam, miałam bardzo dobre wyniki. Nic nie wskazywało na to co miało się niedługo wydarzyć. Dzięki Bogu urodziłam zdrowego synka przez cięcie cesarskie, po kilku dniach wróciliśmy do domu i oboje z mężem uczyliśmy się powoli nowych ról. Byliśmy przeszczęśliwi, wydawało się że jest idealnie, że lepiej być nie może. Młode małżeństwo, malutkie dziecko, mieszkanie, niedaleko zbór…sielanka. Jednak jednego dnia wszystko praktycznie runęło, diametralnie zmieniło się nasze życie.

Dokładnie trzy tygodnie po porodzie, 6 marca przed południem przy karmieniu Olusia poczułam nagłe, silne bóle brzucha. Tak silne, że zaczęłam omdlewać a kiedy położyłam się na chwilę żeby zelżały to już nie mogłam wstać. Bardzo szybko słabłam, a bóle nasilały się. Dzięki Bogu (z perspektywy czasu widzę to i mocno w to wierzę, że w wielu sytuacjach od początku choroby aż do uzdrowienia był ze mną Bóg i gdyby nie Jego ręka nade mną mogłoby się inaczej wszystko skończyć, dlatego też jeszcze wiele razy będę to podkreślać) nie byłam sama w domu, odwiedziła mnie właśnie przyjaciółka. Zajęła się Olkiem, zadzwoniła po moją mamę. Potem już wszystko szybko się potoczyło dalej. Mama zadzwoniła po pogotowie, nie pojechałam do szpitala, bo myślałam, że to zwykła kolka jelitowa, że przejdzie. Nie chciałam synka zostawiać. Jednak czułam się coraz gorzej, zaczęłam tracić przytomność. Mama ponownie zadzwoniła po pogotowie i tym już pojechałam do szpitala, to była już około 14.00 godzina. Kiedy leżałam na pogotowiu lekarze i pielęgniarki biegali wokół mnie, nic mi nie mówiąc co się dzieje. Kazali mi tylko zadzwonić po męża i z nim rozmawiali. Początkowo myślano, że to powikłania po cesarce więc zjawił się ginekolog, który przeprowadzał mi zabieg. Ja czułam się coraz gorzej, z tego co pamiętam mówili, że miałam już bardzo niskie ciśnienie, z badania tomografii wynikło, że w jamie brzusznej jest jakiś płyn. Ok. 17.00 trafiłam na stół operacyjny. Zabieg przeprowadzał ginekolog z chirurgiem. Okazało się, że to był krwotok. Zaopatrzyli go i dzięki Bogu chirurg, który mnie operował zadzwonił do Wrocławia do Szpitala Wojskowego, gdzie pracował jego przyjaciel ze studiów, również chirurg i poprosił go, żeby przyjął mnie do siebie do szpitala. I tak około godziny 21.00 pojechałam karetką na sygnale do Wrocławia. Jednak ratownik nie dał mężowi wiele nadziei mówiąc, że wprawdzie ma kilka jednostek krwi ale gdyby krwotok się powtórzył, to nie zdąży mnie dowieźć do Wrocławia.

Dzięki Bogu dotarliśmy szczęśliwie, niewiele pamiętam z tamtego czasu. Zostałam przyjęta od razu na oddział pooperacyjny i całą noc jeszcze próbowałam odciągać pokarm, który cały czas się produkował a ja nie miałam zupełnie siły, żeby sobie z tym poradzić. Bardzo pomogła mi pielęgniarka, która była wtedy na zmianie.

To był czwartek. Dzięki Bogu tak się stało, że w piątek na salę pooperacyjną przyszła młoda pani doktor z OIOM-u. Rozmawiała ze mną chwilę i stwierdziła, że nie dostaję odpowiedniej dawki leków przeciwbólowych, bo odczuwałam cały czas silny ból i zdecydowała, żeby przenieść mnie na oddział OIOM. Ufam, że Bóg tak tym pokierował, bo znalazłam się w jednoosobowej izolatce, maż mógł być ze mną cały czas, leki przeciwbólowe tak działały, że nie bardzo kontaktowałam, ale nie odczuwałam przynajmniej bólu. W sobotę miałam kolejny zabieg, pobrano wycinki do badania, gdyż okazało się, że na wątrobie jest coś bliżej nieokreślonego, możliwe że jakiś naczyniak? Dzięki Bogu ten chirurg, który mnie przyjął do szpitala poprosił panią z laboratorium, żeby jak najszybciej zbadała ten wycinek i tak nie czekaliśmy na wynik około trzech tygodni jak zwykle to bywa, tylko około tygodnia. Wynik nie był konkretny było tylko wiadomo, że to guz przerzutowy, nowotwór złośliwy. W sobotę też zdecydowaliśmy o pomazaniu. Przyszli bracia ze zboru z Wrocławia, porozmawiałam z nimi, pomodliliśmy się i zostałam pomazana, nie pamiętam z tego zbyt wiele.

Ja nie byłam tego w ogóle świadoma, lekarze rozmawiali tylko z mężem. Ja nie bardzo wiedziałam co się ze mną stało, co się działo obecnie…byłam ogłuszona silnymi lekami przeciwbólowymi. Wiedziałam tylko, że miałam już dwie poważne operacje w ciągu kilku dni, że nie mogę się ruszyć i nie wiem co dalej?

Po kilku dniach zostałam przeniesiona na oddział chirurgii ogólnej. Powoli zaczęłam chodzić z rehabilitantką, jednak cały czas odczuwałam bóle brzucha. Minął tydzień od ostatniej operacji, lekarz powiedział, że mogę się sama wykąpać. Poprosiłam więc męża, żeby mi w tym pomógł i umówiliśmy się, że w niedzielę po nabożeństwie przyjedzie i pomoże mi się wykąpać. Nie zdążyliśmy. Ok. 12.00 poczułam znowu bardzo silne bóle brzucha, tak silne, że zaczęłam wymiotować. Zadzwoniłam po pielęgniarkę. Poza tym pamiętam jeszcze, że ból był przeszywający, że ręce miałam jak z gumy jak pielęgniarka próbowała mi się wkłuć, żeby
podać lek przeciwbólowy, że było mi wszystko jedno. To był najbardziej kryzysowy moment w całej chorobie, dlatego że wtedy nie chciałam już żyć, myślałam tylko w sobie „Panie Jezu zabierz mnie do siebie”. Do dzisiaj przeraża mnie to, że byłam w takim stanie, że nie chciałam już żyć. A miałam przecież dla kogo, dla synka, dla męża, dla rodziny, dla zboru…Fizycznie i po ludzku byłam u kresu. Byłam sponiewierana i doprowadzona do ostateczności. Mój stan też taki był. Straciłam przytomność, więcej nie pamiętam, ocknęłam się dopiero wieczorem znowu na OIOM-ie.

Mąż przyjechał do szpitala, jak wcześniej ustalaliśmy ale trafił akurat na najgorszy moment. Nie opowiada tego do dzisiaj, ze strzępów opowiadań wiem tylko, że bardzo krzyczałam, rzucałam się na łóżku, a mąż w myśli mówił sobie, jak straci przytomność, to nie będzie już czuć bólu…ale jak straciłam przytomność, było jeszcze gorzej. Pielęgniarki i lekarze biegali w popłochu, zaczęli mnie reanimować, błyskawicznie zawieźli mnie na salę operacyjną.  To był drugi krwotok. Dzięki Bogu lekarze zdążyli go zatamować. Jednak po operacji byłam w kiepskim stanie, miałam zaburzenia oddychania. Lekarze zastanawiali się nad tym, żeby mnie nie wybudzać przez jakiś czas, żebym doszła trochę do siebie w śpiączce. Jednak Bóg tak sprawił, że sama obudziłam się wieczorem i czułam się dobrze i nie miałam pojęcia wtedy co wcześniej ze mną się działo.

Kiedy mąż pytał lekarza, który mnie operował jakie są rokowania, ten powiedział, że nie ma żadnych rokowań. Po ludzku, wg lekarzy, nie było dla mnie żadnej szansy. Dawali mi najwyżej dwa tygodnie życia, do następnego krwotoku. Mój stan był naprawdę beznadziejny, najbardziej jak to można sobie wyobrazić. Wtedy też dowiedziałam się, że mam raka i że zdecydowano o podaniu chemii. Jednak z tego co mąż później wspominał, lekarze wciąż nie dawali nadziei. Twierdzili, że jestem tak słaba, że albo chemia mnie zabije, albo kolejny krwotok. Byłam na cienkiej linii między życiem i śmiercią. Nikt nie mógł zagwarantować w żaden sposób jak to wszystko się dalej potoczy. Tylko Bóg.

Dodam w tym momencie, że od początku, już od czwartku kiedy miałam pierwszy krwotok trwały za mną modlitwy. Na początku w zborach we Wrocławiu i w Lubinie a później coraz więcej wierzących dowiadywało się o mojej sytuacji i coraz więcej zborów było zaangażowanych w gorliwy bój w modlitwie przed obliczem Boga Wszechmogącego. Było to dla mnie niezwykłe, bo byłam przecież zwykłą wierzącą osobą w jednym z wielu zborów, z wielu denominacji w Polsce. Ale to Bóg tak poruszał serca wielu, wielu osób wierzących, żeby walczyły za mną i za naszą rodziną w modlitwach i tak przez ten cały czas choroby, tj. trzy miesiące trwały modlitwy w Polsce i poza nią. Wielokrotnie słyszałam sama jak opowiadali inni, że w Anglii, czy w Niemczech czy na Ukrainie czy jeszcze w wielu innych krajach lud Boży zastawia się w modlitwach. To wszystko się działo Bogu na chwałę, a ludziom na świadectwo i żadna w tym moja była zasługa, żadna. Od początku do końca Bóg był ze mną i wzmacniał mnie i posilał i choć było bardzo ciężko i bardzo poważnie tylko dzięki Jego wielkiej łasce i mocy ja jestem dzisiaj z Wami.

Wracając jednak do szpitala, za kilka dni miałam kolejny zabieg, kiedy znowu pobrano wycinki do badania a ten krwawiący guz zabezpieczono jednak mimo to nie było pewności jak to dalej się potoczy, czy nie będzie kolejnego krwotoku. Dopiero w drugim badaniu wycinków z guza okazało się, że ten rak złośliwy to rak kosmówki, inaczej kosmówczak. Rak bardzo złośliwy, dający szybko przerzuty, rozwijający się przy ciąży lub zamiast ciąży, bardzo rzadko występujący raz na kilkadziesiąt tysięcy ciąż ale przy tym, dzięki Bogu, bardzo wrażliwy na chemię.

Muszę nadmienić, że po tym drugim krwotoku opadły ze mnie siły. Brakowało mi motywacji, żeby wstawać, ruszać się, żeby znowu wracać powoli do funkcjonalności. Leżałam znowu na sali pooperacyjnej, miałam spory obrzęk narządów wewnętrznych po tych czterech zabiegach, dlatego też miałam duże trudności z oddychaniem. Nie mogłam praktycznie mówić, tak bardzo się przy tym męczyłam, że ledwie mówiłam sylabami. Byłam bardzo słaba i zaczęłam puchnąć tak bardzo na całym ciele, że nie było widać kostek i kolan na nogach, a nadgarstków i łokci na rękach. Byłam jedną wielką banią. Nie wstawałam już w ogóle cały czas leżałam, pielęgniarki mnie myły, miałam założony cewnik. Dostałam też już pierwszą chemię i czekało mnie przeniesienie na oddział onkologii. I w tym momencie był Bóg z nami, bo lekarze podali mi chemię zanim uzyskali zgodę na rozpoczęcie leczenia z Ministerstwa Zdrowia. Normalnie najpierw lekarze wnioskują, czekają na zgodę, później dopiero pacjent może rozpocząć leczenie. W moim przypadku natomiast wyglądało to odwrotnie, najpierw podano mi pierwszą chemię, po czym lekarze ze szpitala zwrócili się do Ministerstwa o zgodę z uzasadnieniem mojego krytycznego stanu, młodego wieku, niedawnego porodu. Dzięki Bogu była zgoda na leczenie i tak dostawałam chemię przez czternaście tygodni, siedem cykli. Na początku poziom markera rakowego wynosił ponad dwanaście tysięcy jednostek, po trzech cyklach spadł praktycznie do zera, kolejne cykle miały utrwalić ten wynik, wg lekarzy dawały pewność całkowitego zabicia raka.

Od początku i do końca pobytu w szpitalu odwiedzało mnie wiele osób. Jestem ogromnie im wszystkim wdzięczna za te odwiedziny, chociaż często nie miałam sił by rozmawiać a nierzadko przysypiałam bo nie byłam w stanie leżeć przytomnie na łóżku. Jestem również bardzo wdzięczna za wiele telefonów, listów i wiadomości tekstowych pełnych słów pociechy, wsparcia i nadziei ze Słowa Bożego.

Szczególnie podziwiam mojego męża, że Bóg dał mu na tyle siły, żeby był przy mnie codziennie przez te trzy miesiące trudnej walki o życie. Codziennie przyjeżdżał z Legnicy i był ze mną całe dnie. Później opowiadał, że sam często nie miał czym mnie pocieszyć, sam był bardzo przygnębiony, ja jednak tego nie zauważałam i był mi ogromną podporą i wsparciem.

Nie mogę nie wspomnieć o moich rodzicach i rodzeństwu, którzy poświęcili się całkowicie w tym czasie naszemu synkowi, dzięki czemu mąż mógł być przy mnie cały czas a jednocześnie Oluś był w dobrych rękach. Jestem Bogu za nich niewypowiedzianie wdzięczna i nigdy nie zdołam się za okazaną pomoc i wsparcie odwdzięczyć. Dziękuję Bogu również za brata Pawła z Wrocławia, któremu Bóg tak położył moją sprawę na serce, że bywał u mnie codziennie przez cały czas choroby. Dużo do mnie mówił i bardzo mnie wspierał, później jak czułam się powoli coraz lepiej, to wiele rozmawialiśmy i mimo tej trudnej sytuacji i strasznej choroby ogromnie cieszę się z tego czasu, który spędziłam w szpitalu. Miałam czas, żeby   dużo myśleć o życiu, o sobie. Poza tym, że choroba odcisnęła na mnie pewne piętno cierpienia, to bardzo mnie ten czas zmienił wewnętrznie. Diametralnie zmieniły się moje priorytety, rozliczyłam pewne sprawy, z którymi ciężko było mi się zmierzyć wcześniej. Bóg oczyścił moje serce i umysł z wielu rzeczy, które wydawały mi się nie do przeskoczenia, nie do wyjaśnienia. Wypełnił mnie swoją miłością i tam gdzie był czasem gniew czy złość lub żal znalazła się miłość Boża, która to wszystko zakryła. I dziękuję za to Bogu codziennie.

Mój pobyt w szpitalu tak naprawdę dopiero się zaczął, kiedy zostałam przeniesiona na oddział onkologii, to było 24 marca. Przez kolejne półtora miesiąca dostawałam co tydzień kolejną dawkę bardzo silnej chemii. Przy tym całą masę innych leków; antybiotyków oraz przeciwbólowych oraz wielokrotnie miałam przetaczaną krew. Cały czas mój stan był krytyczny a lekarze bacznie obserwowali co dalej będzie się działo. Niedługo po przeniesieniu na oddział stanął mój układ pokarmowy, zupełnie przestał działać. Jak to usłyszał znajomy lekarz z opowieści jednej siostry to stwierdził „dajcie spokój dziewczynie, przestańcie się modlić, niech odejdzie w spokoju, nic z tego nie będzie”…

Przeszłam na żywienie pozajelitowe i trwało to jakieś dwa tygodnie. Dzięki Bogu, po tym czasie powoli ruszył cały układ pokarmowy i zaczęłam przyjmować niewielkie ilości kleiku ryżowego. Jednak każdą łyżkę połykałam w napięciu, czy się przyjmie czy nie? Przy tym cały czas na skutek chemioterapii wymiotowałam, więc szybko traciłam na wadze. Powoli obrzęki schodziły, męczyła mnie jednak cały czas gorączka, trzy razy dziennie oraz silne bóle brzucha co kilka godzin, takie, że tylko morfina mi pomagała. Taki stan utrzymywał się przez około półtora miesiąca…Co tydzień chemia, transfuzje, wymioty, codziennie morfina, gorączka.
Miałam wrażenie, że to się nie skończy. Naprawdę myślałam, że to nigdy się nie skończy. Byłam znowu doprowadzona do skraju moich możliwości…nie ruszałam się z łóżka, brzuch nie goił się w ogóle, co jakiś kawałek rany się zasklepił to w innym miejscu się otwierał i tak bez końca. Pielęgniarki myły mnie co rano, cały czas miałam cewnik, przez wkłucie centralne pod obojczykiem cały czas były podłączone różne kroplówki, włosy zaczęły mi powoli wychodzić.

Któregoś dnia po badaniu tomografii kontrolnej okazało się, że w brzuchu powstały dwa wielkie jak dłonie ropnie z resztek po rozkładających się guzach z wątroby. To one były prawdopodobnie powodem ciągłej gorączki i silnych bóli brzucha. Lekarze nie chcieli mnie znowu operować, jednak dzięki Bogu tak to wszystko się dalej potoczyło, że po długich naradach chirurdzy zgodzili się wziąć mnie znowu na blok operacyjny i tak w maju miałam ostatni piąty zabieg.

Bardzo obawiałam się tego zabiegu, chyba jako jedynego, bo już byłam w pełni świadoma co to znaczy, jak to może wyglądać, jakie są zagrożenia… Bardzo modliłam się do Boga z nadzieją, że i przez ten kolejny etap mnie przeprowadzi, że da mądrość i umiejętności lekarzom, żeby wszystko to dobrze się skończyło. I chwała Bogu za to, że odbył się ten zabieg, bo po nim dosłownie jak ręką odjął zniknęła gorączka i bóle brzucha. Początkowo nie mogłam w to uwierzyć, organizm nadal trochę upominał się o morfinę – tak długo ją brałam, że na pewno zdążyłam się od niej nieco uzależnić – ale wydawało mi się jednocześnie, że mam więcej sił, zaczęłam też powoli jeść coraz więcej, zaczęłam chodzić sama po korytarzach. To był jeden z przełomowych momentów w tym czasie. W tym okresie byłam też najbardziej wychudzona i wymęczona przez chemię, jednak Bóg tak cudownie mnie dźwigał, że coraz więcej się ruszałam, coraz więcej jadłam. Już nawet prosiłam męża albo mamę jak przyjeżdżali do mnie, żeby robili mi jakieś małe zakupy normalnych rzeczy do jedzenia. Do tej pory byłam przez jakiś czas na żywieniu pozajelitowym, później powoli zaczęłam od jednej łyżce kleiku dziennie… Wtedy nie odczuwałam w ogóle głodu, ani chęci na zjedzenie czegokolwiek, ale z perspektywy czasu jak o tym myślę, że teraz mogę jeść wszystko to jest nieprawdopodobne… Jak wspaniałe jest to, że dzisiaj mogę jeść co zechcę, że nie muszę walczyć o każdy kilogram utrzymania wagi, że nie muszę się zmuszać, żeby cokolwiek w siebie wcisnąć. Jak człowiek nigdy czegoś takiego nie doświadczy to nigdy też w pełni nie będzie potrafił doceniać tego, że jest niezależny, że jest zdrowy, że może sam siedzieć, sam chodzić, sam jeść co chce, że może się umyć sam, że ma siłę trzymać kubek z herbatą w ręce…

Pamiętam jak pierwszy raz usiadłam sama na łóżku to miałam tętno około dwustu uderzeń na minutę. Ja tylko usiadłam z trudem nie mówiąc o chodzeniu… W tej całej chorobie to było najtrudniejsze dla mnie jak szybko stałam się zupełnie zależna od innych, jak sama nic nie mogłam, jak wielkim wysiłkiem było obrócić się z boku na bok, gdzie i tak większość czasu nie mogłam leżeć na boku, tylko na wznak. Bardzo źle spałam nocami, czasami nie spałam w ogóle, w zasadzie ja wegetowałam. Nie miałam na nic wpływu, lekarze tylko badali parametry, wyniki i z zewnątrz zmuszali organizm do walki z rakiem i stanem w jakim byłam. Ja przez długi czas pobytu w szpitalu nie miałam siły nawet modlić się w myślach, nie byłam w stanie zebrać myśli.

Ten ostatni zabieg był właśnie przełomowy, bo co prawda jeszcze do końca pobytu w szpitalu wynikło kilka trudności ale nie były to już tak poważne jak wcześniej i mój stan powoli ale konsekwentnie poprawiał się. Przez tydzień na chirurgii zdążyłam nabrać na tyle siły, że po powrocie na onkologię kolejne chemię znosiłam dużo lepiej niż wcześniej. Jadłam też już więcej, mama na zmianę z jedną siostrą z Wrocławia gotowały mi zdrowe, pełne wartości odżywczych obiady. Nie zawsze jeszcze miałam siłę albo ochotę jeść to wszystko ale dzięki Bogu było coraz lepiej i w zasadzie codziennie mogłam liczyć na obiad domowy, dzięki Bogu nie musiałam jeść szpitalnego jedzenie, które wiadomo jakie jest z reguły…

Ogólnie po powrocie na onkologię było powoli coraz lepiej, jednak został mi jeszcze jeden dren z prawego boku, bo ciągle spływały jeszcze z niego resztki z guzów. I spływały i spływały…moja lekarka prowadząca powiedziała, że jak zmniejszy się ilość tej ropy, to wtedy go wyciągną. Jednak to trwało coraz dłużej a ciągle nie zmniejszała się ilość spływająca do worka. Ja czułam się ogólnie coraz lepiej, więc tym bardziej mnie to przybijało, że to znowu się nie kończy…nie widziałam kresu tego i bardzo się bałam, że znowu są jakieś przeszkody… Brat Paweł pocieszał mnie, że muszę to przetrwać, że wszyscy cały czas się modlą za mną, że z najgorszego wyszłam, że gorzej było, a teraz to już coraz lepiej, że i to muszę przetrwać. Niewiele mi to pomagało wtedy, ale nie miałam wyjścia, musiałam to przetrwać i wtedy już sama gorliwie modliłam się do Pana, żeby dał mi siły to przetrwać ile by to jeszcze nie miało trwać. Byłam bardzo przygnębiona, znowu doprowadzona do skraju moich ludzkich możliwości… Mama również pocieszała mnie, że wszystko kiedyś się kończy nawet najgorsze, że nic nie jest na zawsze w doświadczeniach czy trudnych sytuacjach w życiu. I faktycznie tak się stało pewnego dnia; przyszedł chirurg zobaczył ten dren i zdecydował o usunięciu go! Byłam w szoku. Jak to? Tak po prostu przyszedł, zdecydował i go wyciągnął…a ja nastawiałam się, że jeszcze długo to potrwa… w sumie miałam dren jeszcze miesiąc po zabiegu. Ja chciałam szybko tego się pozbyć, szczególnie, że bardzo mnie bolał bok od tego, nie mogłam za bardzo się ruszyć, za każdym razem bardzo bolało, a już wiele chodziłam i nie tyle chciałam co lekarka mi kazała dużo ruszać się… I tak Bóg w swoim czasie skończył i tą mękę. Byłam Mu za to niewypowiedzianie wdzięczna i wydawało mi się, że już coraz bliżej mi było do wyjścia do domu.

Wtedy pewnego dnia, to było jakoś na początku czerwca, okazało się że zostałam zainfekowana prawdopodobnie na chirurgii jeszcze po ostatnim zabiegu groźną bakterią. Była ona groźna nie tyle dla mnie co dla wszystkich innych pacjentów na onkologii, którzy biorąc chemię mają bardzo obniżoną odporność. Kolejny cios, już lekarka wspominała o niedługim wyjściu do domu, a tutaj znowu coś. Odizolowano mnie od reszty oddziału, zamknięto w jednoosobowej izolatce, nikt poza mamą i mężem (dzięki Bogu, że lekarze i pielęgniarki zgodzili się, żeby oni mogli do mnie przychodzić) nie mógł się ze mną widzieć. Znowu szok, zawód, dużo łez, żal, dlaczego?? jak długo jeszcze?? Trudno było mi się z tym pogodzić, pierwsze dwa dni przepłakałam.. Każdy kolejny dzień był o tyle męką, że nie mogłam wyjść z sali, czułam się jak trędowata, tylko mama i mąż byli moimi łącznikami ze światem.

Dzięki Bogu powoli pogodziłam się z tym, że kolejne dni spędzę odizolowana od reszty. W sumie pobyt w izolatce miał trwać tyle co kuracja antybiotykiem, który miał zwalczyć bakterię, czyli minimum trzy tygodnie. Mimo tego, że ciężko było mi to znieść psychicznie to Bóg okazał mi w tej sytuacji tyle swojej łaski, że nie miałam żadnych objawów zakażenia tą bakterią, tylko po wynikach było to wiadomo. Normalnie objawy są bardzo uciążliwe i męczące – wysoka gorączka, biegunka, silne wymioty – szczególnie w moim przypadku, kiedy kilkakrotnie miałam cięty brzuch i blizny były jeszcze świeże.

Po tygodniu moje lekarka prowadząca zrobiła wyniki kontrolne i okazało się, że bakterii już nie ma!! Zanim się o tym dowiedziałam, lekarka zleciła ponowne badania bo sama nie mogła w to uwierzyć. Pielęgniarki mi o tym powiedziały, że nie mam już bakterii, ale pani doktor nie wierzy i jeszcze raz zleciła badania. Chwała Bogu!! Kolejny raz taka sytuacja, że znowu byłam przybita, brakowało mi nadziei, bardzo Boga prosiłam o siły na przetrwanie tego czasu…I Bóg podźwignął w swoim czasie.

Później jeszcze chyba kolejny tydzień byłam w szpitalu, wzięłam następną chemię i w środę 11 czerwca, po 97 dniach pobytu w szpitalu na różnych oddziałach wyszłam do domu na półtora dnia. W piątek musiałam co prawda wracać na chemię, ale wyszłam już oficjalnie do domu, po tak długim czasie, nie mogłam się tego dnia doczekać. Wracałam jeszcze kilka razy tylko na chemię do szpitala, ale to już były inne pobyty, inne nastawianie, świadomość, że zaraz wrócę do domu, że jestem tylko na chwilę. Ostatecznie skończyłam leczenie 14 lipca.
Wiele razy wyobrażałam sobie jak to będzie już w domu. Bardzo chciałam wyjść ze szpitala, jednocześnie bardzo się bałam czy sobie poradzę, ponieważ byłam cały czas bardzo osłabiona, bardzo chuda, ostatecznie tato ściął mi resztki włosów jeszcze w szpitalu… Bóg mnie uzdrowił, wyprowadził z doliny śmierci cienia i tylko Jemu zawdzięczałam to, że żyję i wrócę do domu, do rodziny, do Olusia, do męża, do zboru jednak po ludzku byłam obrazem nędzy i rozpaczy.

Któregoś dnia jeszcze w szpitalu czułam się na tyle dobrze, że wyszłam na spotkanie mojej mamie na korytarz. Chciałam zrobić jej niespodziankę. Mama później opowiadała mi, że mnie wtedy nie poznała. Można sobie wyobrazić jak mogłam wyglądać, skoro matka nie poznała swojego dziecka… Mówiła tylko, że z oczu biła mi taka olbrzymia radość. Bóg to sprawił, że przetrwałam to wszystko.

Po powrocie do domu byłam bardzo słaba. Tak słaba, że całymi dniami leżałam w łóżku. Zejście po kilku schodach do ogrodu było nie lada wyczynem. Na piętro wchodziłam tylko raz w ciągu dnia, żeby położyć się już na noc. Nie miałam siły umyć się sama. Dwa razy dziennie mama lub mąż zmieniali mi opatrunki na brzuchu. Do dzisiaj mam je nadal. Jeszcze nie wszystko się zagoiło, mimo że minęło już pół roku jak wyszłam ze szpitala. Coraz trudniej mi to znosić, bo długo już to trwa i nie widać, żeby miało się skończyć. Ale wierzę całym sercem, że już kilka razy tak było w czasie choroby, że wydawało mi się, że już nie dam rady tego unieść, że już miałam fizycznie dość…a Bóg w swoim czasie zabierał ode mnie kolejne trudności i dawał rozwiązanie lepsze niż mogłam sobie to wyobrazić.

Po powrocie do domu mieszkaliśmy z mężem i synkiem u moich rodziców, póki byłam bardzo słaba. Jednak Bóg tak dalej nam pobłogosławił i tak pokierował naszym życiem, że mąż wynajął dom parterowy pod Legnicą, żebym nie musiała wchodzić po schodach. Dom jest też niedaleko moich rodziców, bo ja ciągle potrzebuję jeszcze pomocy przy Olku, bo nadal nie mogę go dźwigać. Ale to już nic w porównaniu z tym co było. Nawet te dwie rany niewygojone, które nadal mam, to nic z tym co było. W ciągu pół roku, dzięki łasce Bożej doszłam praktycznie do pełnej sprawności. Nie mogę tylko podnosić Olka i dźwigać czegokolwiek, mam jeszcze bardzo słabe mięśnie brzucha ale poza tym jestem zupełnie sprawna i zdrowa i to jest ewidentny cud Boży. Ostatecznie lekarze sami przyznali, że gdyby nie Bóg, to by mnie dzisiaj nie było. Mówili, że oni mogą wiele, ale gdyby nie Bóg nad nimi to na nic by się zdały ich umiejętności. Chwała Bogu, że i dla nich moja historia jest świadectwem na to, że Bóg jest żywy wczoraj, dzisiaj, na wieki ten sam i jak wielką ma moc modlitwa sprawiedliwego.

Byłam w opłakanym stanie fizycznym po tym wszystkim ale duchowo czułam się silna, odnowiona w Duchu, pełna miłości. Bardzo zmieniłam się wewnątrz, duchowo, psychicznie. Przewartościowałam swoje życie, uregulowałam sprawy, które mi ciążyły na sercu a do tej pory brakowało mi odwagi lub miłości, żeby to naprawić. Bóg dał mi odwagę do tego, żeby świadczyć o tym co dla mnie i dla mojej rodziny uczynił. Dał mi też odwagę do tego, żeby z wieloma ludźmi się spotkać, porozmawiać, z którymi wcześniej bym nie rozmawiała, bo się nie znaliśmy czy nie było wcześniej wspólnego języka tak po ludzku.

Dziękuję Bogu codziennie za ten cud, staram się z całych sił doceniać każdą chwilę życia, każdą. Łącznie z tym, że mogę dzisiaj jeść normalnie, że mogę iść na spacer z synkiem, że mogę posiedzieć na krześle czy fotelu, że jestem znowu zdolna do samodzielnej egzystencji. Wiem, że jestem tylko dzięki Bogu na ziemi. Jak mówię, że coś jest czy stało się dzięki Bogu to czuję to w pełni i z pokorą jestem Bogu za wszystko wdzięczna. Cieszę się z każdego nabożeństwa na którym jestem, bo mam dzisiaj świadomość, że jutra może nie być.

Jak planujemy cokolwiek z mężem to ostrożnie, mając na względzie przede wszystkim Bożą wolę w naszym życiu i w każdej decyzji, którą podejmujemy. Przed chorobą również Boża wola była naszym priorytetem, ale dzisiaj przeżywamy to bardziej i mocniej niż wcześniej, z pełnym przeżyciem, co ona może dla nas oznaczać. Dzisiaj moje życie dzieli się poniekąd na życie przed chorobą i życie po chorobie. Wydaje się, że trzy miesiące w porównaniu do wieczności to nic, ale w tamtym czasie dłużyły się w nieskończoność i były niezwykle decydujące dla mojego życia.

Bóg wiele mnie nauczył przez te przeżycia, wiele też o Nim się dowiedziałam, lepiej Go poznałam. Dzisiaj też wiem co może czuć każdy, kto cierpi w jakikolwiek sposób fizycznie. Bardzo mnie to dotyka, kiedy słyszę że ktoś jest w szpitalu bądź przechodzi jakieś doświadczenia w chorobie. Zawsze bardzo współczułam cierpiącym, zawsze się za nimi modliłam kiedy były podawane takie prośby, jednak dzisiaj wiem, że tak naprawdę nigdy w pełni nie potrafiłam współczuć. Dzisiaj potrafię, dzięki Bogu.

W żaden sposób nie żałuję ani jednej chwili tego co się stało. Żadna też w tym moja zasługa, że wygrałam tą ciężką i nierówną walkę. Wygrał ją za mnie Bóg Wszechmogący. Każdy z którym byłby Bóg i za którym byłyby zanoszone gorliwe modlitwy z wiarą do Boga, wygrałby. Niech Imię Boże będzie uwielbione przez to co uczynił, przez to, że objawiła się Jego chwała w moim życiu. Amen.

Marysia Szpak